Ani fontanna sprawiedliwości, ani miłosierny samarytanin
Orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego przyrównujące prezydenckie prawo łaski do królewskiego kaprysu są błędne. W dawnych monarchiach król był „fontanną sprawiedliwości”, dlatego miał niejako licencję na nieskrępowaną ingerencję w jej wymiar. Prezydent w nowoczesnym państwie nie odgrywa takiej roli, a źródeł sprawiedliwości poszukuje się w demokracji gdzie indziej. Dlatego przysługującego Prezydentowi prawa łaski nie można rozumieć w taki anachroniczny sposób.
Ale teza Sądu Najwyższego, że sądy mają monopol na wymierzanie sprawiedliwości – w związku z czym prezydencka łaska jest wyłącznie aktem humanitaryzmu i miłosierdzia, a więc może być stosowana wyłącznie wobec osób prawomocnie skazanych – jest również błędna, a przynajmniej niepoparta wystarczająco szerokimi rozważaniami. Akt łaski jest prezydenckim odważnikiem na szali równowagi władz. Jest narzędziem służącym głowie państwa także do uprawiania polityki, tzn. do mocowania się (w granicach reguł ustrojowych) z dwoma pozostałymi władzami, w szczególności z władzą ustawodawczą.
Aby zrozumieć funkcję prezydenckiego prawa łaski w nowoczesnym państwie, warto przyjrzeć się jego historii. Historycznych inspiracji najlepiej szukać w pierwszej nowoczesnej republice – USA. Pod sam koniec XVIII wieku w świeżo powstałym państwie amerykańskim uchwalono serię ustaw znanych pod nazwą „Alien and Sedition Acts”. Ograniczały one imigrację i kryminalizowały nieuzasadnioną krytykę federalnego rządu. Ogólnie rzecz biorąc, konsolidowały i wzmacniały władzę federalną w imię bezpieczeństwa narodowego i pod pretekstem zapowiadanej wojny z Francją. Ich gorącymi zwolennikami byli federaliści. Przeciwni byli im zaś demokraci.
Ofiarą wspomnianych ustaw padło kilku polityków i aktywistów z obozu demokratów, w tym Matthew Lyon – kongresmen z Vermont o barwnym życiorysie. Został on skazany na krótką karę więzienia i grzywnę. Gdy do władzy doszedł prezydent Thomas Jefferson – demokrata i przeciwnik wspomnianych ustaw – ułaskawił go w geście, który nie tyle uwalniał Lyona od jakiejś drakońskiej kary w imię miłosierdzia, ile miał symboliczne i polityczne znaczenie oraz umożliwił Lyonowi dalszą działalność polityczną. Lyon działał później m.in. na rzecz uchylenia Alien and Sedition Acts, a ułaskawienie go przez Jeffersona przyczyniło się do późniejszego przesilenia politycznego w tej kwestii.
Przykładów wykorzystania w podobny sposób prawa łaski przez głowy państw w innych okresach nowożytnej historii i w innych krajach jest wiele. Dziś – zwłaszcza w demokracjach parlamentarnych, w których prezydenci nie odgrywają istotnej roli wykonawczej – prawo łaski jest nie tylko prawem do miłosierdzia, ale też istotnym instrumentem uprawiania polityki przez prezydentów. Pozwala im angażować się i do pewnego stopnia nadal liczyć w politycznej grze. Spełnia przy tym funkcję nieco podobną do immunitetu parlamentarnego. Prawo łaski pozwala prezydentowi zapobiec sytuacji, w której wyrok sądowy eliminowałby daną osobę z życia politycznego. Sensowna wydaje się teza, że taką funkcję prezydenckie prawo łaski powinno spełniać także w Polsce.
To zaś przemawiałoby za tym, by Prezydent mógł wykonywać prawo łaski z takim skutkiem, tzn. w taki sposób, by uchronić polityka, na którego dalszej działalności politycznej mu zależy, przed wyrokiem eliminującym go z życia politycznego (np. skutkującym pozbawieniem go mandatu poselskiego). A to w Polsce, w obecnym stanie prawnym – po dość populistycznej i nie do końca chyba przemyślanej nowelizacji Konstytucji i Kodeksu wyborczego, która odebrała czynne prawo wyborcze do Sejmu osobom prawomocnie skazanym za umyślne przestępstwo ścigane z oskarżenia publicznego – możliwe jest tylko przez zastosowanie łaski przed prawomocnym skazaniem osoby oskarżonej o takie przestępstwo.
Sąd Najwyższy w głośnej uchwale w sprawie I KZP 4/17 dotyczącej możliwości zastosowania przez Prezydenta prawa łaski przed prawomocnym skazaniem ułaskawianego nie dostrzegł tego aspektu problemu i go nie rozważył. Oparł swoje rozstrzygnięcie głównie na gramatycznej wykładni przepisów, na dość skąpych i płytkich odwołaniach do historii i na bardzo wąskiej analizie zasady podziału i równowagi władz.
Zauważył co prawda, że w trakcie prac nad wspomnianą nowelizacją pojawiały się obawy, że może ona prowadzić do nadużywania przez władzę wykonawczą prawa do wnoszenia lub niewnoszenia takich oskarżeń w celu oddziaływania na skład parlamentu i kształt życia politycznego. To obawa szczególnie istotna w dobie inflacji źle stanowionego prawa, z którym wcale nietrudno popaść w konflikt. SN nie rozważał jednak, czy w znowelizowanej w ten sposób Konstytucji prawa łaski nie należałoby tym bardziej rozumieć w szerszy sposób, tzn. w taki, który pozwalałby Prezydentowi zapobiec prawomocnemu skazaniu osoby, na której dalszej aktywności politycznej mu zależy. I łagodzić w ten sposób skutki bardzo daleko idącej regulacji, praktycznie wykluczającej skazanego z życia politycznego. Teza, że „w Parlamencie nie powinni zasiadać przestępcy”, jest chwytliwa i popularna w dobie ogólnej niechęci i braku zaufania do polityków. Historia parlamentaryzmu każe jednak podchodzić do tej populistycznej tezy z ostrożnością i daje liczne dowody na to, że dla prawidłowego funkcjonowania demokracji przydatne są instrumenty umożliwiające działalność polityczną osobom, które popadły w konflikt z prawem. Do takich instrumentów zalicza się prezydenckie prawo łaski.
Sąd Najwyższy, nie biorąc tego pod uwagę, otworzył puszkę Pandory. Bo obiektywnie rzecz biorąc i abstrahując od odczuć dotyczących tej konkretnej sprawy, trzeba przyznać, że teza PiS, że mandaty panów Wąsika i Kamińskiego zgodnie z Konstytucją nie mogły wygasnąć, wcale nie jest pozbawiona sensu. A to stawiałoby pod rzeczywistym znakiem zapytania legalność działań Sejmu, w którym zabrakłoby tych dwóch polityków, podczas gdy ich mandaty – jak na ironię – nie mają w aktualnej arytmetyce sejmowej żadnego znaczenia.
Czy sędziowie SN mieli na względzie te groźne następstwa swojego wyroku, gdy go wydawali i uzasadniali? Ich rozstrzygnięcie może się okazać bardziej trująca pigułką niż PiS-owskie ustawy dotyczące Rady Mediów Narodowych i Prokuratora Krajowego razem wzięte. Na pewno jest zaś przestrogą przed dominującą w polskich sądach gramatyczną wykładnią tekstu prawnego, okraszoną ewentualnie tylko powierzchowną i dekoracyjną analizą historii, celu i funkcji instytucji przewidzianych w tym tekście.
Stanisław Drozd, adwokat, praktyka postępowań sądowych i arbitrażowych kancelarii Wardyński i Wspólnicy