Sport zależny od państwowej kasy nigdy nie będzie spełniał swojej społecznej funkcji
Przez kraj przetacza się fala oburzenia wywołanego rzekomymi obietnicami złożonymi przez premiera piłkarzom reprezentacji Polski. Według doniesień medialnych szef rządu miał obiecać reprezentantom kilkadziesiąt milionów złotych premii za awans do fazy pucharowej Mundialu. Rzecznik rządu dementuje, choć z dość niejasnym komentarzem. W jego wersji miała paść jedynie ogólna obietnica przekazania w razie awansu środków „na szkolenie dzieci i młodzieży”. Ale w takim razie trudno zrozumieć, dlaczego taka zapowiedź miałaby padać w rozmowie z piłkarzami – i tylko na wypadek awansu. Dofinansowanie szkolenia przyszłych pokoleń wydaje się przecież nawet bardziej uzasadnione w razie porażki. Niezależnie od tego warto zastanowić się, dlaczego doniesienia o rzekomej obietnicy złożonej piłkarzom budzą tak ostry (i słuszny) sprzeciw społeczny.
Sport na najwyższym międzynarodowym poziomie jest domeną profesjonalistów. A ci, jak wszyscy zawodowcy, mają prawo oczekiwać godziwego wynagrodzenia za swoją pracę. To, że gra w reprezentacji kraju jest honorem i wyróżnieniem, niczego tu nie zmienia. Honorarium – nomen omen – za grę w reprezentacji, musi być jednak proporcjonalne i zgodne z wymogami przyzwoitości.
W tych dyscyplinach, które są dobrze zarządzane i w których gra w reprezentacji może być źródłem popularności i katalizatorem kariery, to samym zawodnikom i zatrudniającym ich klubom zależy na zasilaniu reprezentacji. Występy zawodnika w dobrze funkcjonującej drużynie narodowej przekładają się bowiem dla niego i dla zatrudniającego go klubu na wymierne korzyści finansowe. Klub, przynależąc do krajowego związku, a za jego pośrednictwem do odpowiedniej międzynarodowej federacji, zaciąga przy tym zobowiązanie, by udostępniać zawodników na potrzeby rozgrywek reprezentacyjnych. Jest to jednak zwykle w jego interesie, bo może prowadzić do zwiększenia wartości transferowej zakontraktowanego gracza. Sporne pomiędzy klubami a federacją jest zwykle jedynie to, kto powinien ubezpieczyć ryzyko kontuzji zawodnika w trakcie treningów i rozgrywek reprezentacji. Odpowiedni obowiązek reprezentowania kraju ciąży także zwykle na samym zawodniku, mocą przepisów związkowych i federacyjnych. Z tych samych względów ma on jednak zwykle charakter honorowy i nie wymaga egzekwowania.
Gra w kadrze jako kosztowne hobby
Inaczej jest w tych dyscyplinach, które padają ofiarą chronicznych zaniedbań zarządczych na poziomie danego kraju i krajowego związku sportowego, gdzie od lat brakuje sukcesów sportowych, a gra w reprezentacji jest co najwyżej przykrą, choć szlachetną, powinnością, a nie przyczynkiem do rozwoju dochodowej kariery. Tam powołanie do kadry może niekiedy przypominać powołanie do wojska. Za „dezercję” związki grożą zawodnikom sankcjami, z pozbawieniem prawa do wykonywania zawodu w danym kraju włącznie (odebraniem lub zawieszeniem licencji zawodniczej wydawanej przez rodzimy związek). A żywot reprezentanta jest czasem niewiele lepszy od żywota rekruta. Zgrupowania i turnieje reprezentacji odbywają się często w okresach świątecznych, gdy koledzy z klubów niepowołani do reprezentacji cieszą się zwykle czasem wolnym z bliskimi. Wyżywienie, ekwipunek i zakwaterowanie reprezentanta z dala od rodziny są często marne, a zawodnicy nieraz dokładają z własnej kieszeni, by należycie wyżywić się lub wyposażyć w sprzęt na zgrupowania, które mogą pochłaniać znaczną część ich aktywności zawodowej. Kluby, w których zawodnicy zarabiają na życie, wcale nie muszą być przy tym szczególnie zadowolone z udziału swoich graczy w zgrupowaniach i turniejach rozgrywanych przez taką reprezentację kraju. Zawodnika, który otrzymuje powołanie do kadry, mogą wręcz czekać nieprzyjemności ze strony pracodawcy po powrocie ze zgrupowania, mające „zachęcić go” do „zakończenia reprezentacyjnej kariery”.
W Polsce ustawa o sporcie przyznaje dodatkowo krajowym związkom sportowym – prywatnym stowarzyszeniom działającym na podstawie udzielanej przez państwo koncesji – wyłączne prawo do eksploatowania wizerunków zawodników w strojach reprezentacji (w przypadku reprezentacji olimpijskiej prawo to przysługuje PKOl). Nawet sami zawodnicy nie mogą wykorzystywać gospodarczo swoich wizerunków w narodowych barwach bez zgody związku. Są z nich w swoisty sposób wywłaszczeni.
Jest w związku z tym zrozumiałe, że zawodnicy – zwłaszcza w tych gorzej zarządzanych dyscyplinach – oczekują od związków sportowych rekompensaty za poświęcany reprezentacji wysiłek, czas, a często wymierne koszty zdrowotne lub finansowe. Odbieranie im prawa do takich rekompensat oznaczałoby de facto poddanie ich bezpłatnej pracy przymusowej.
Co przy tym znamienne, w krajach o rozwiniętych rynkach sportowych zawodnik gra w reprezentacji niejako w ramach delegacji z klubu i przyjmuje się, że otrzymywane z klubu wynagrodzenie kompensuje mu wysiłek reprezentacyjny. A to dlatego, że przy dobrze działającym rynku i dobrze zarządzanej federacji narodowej gra w reprezentacji jest dla zawodnika nie tylko przyjemnością, ale przekłada się też na wyższe zarobki w klubie i inne pośrednie korzyści finansowe. W krajach postkomunistycznych przyjęło się natomiast, że zawodnicy otrzymują tzw. dniówki za udział w zgrupowaniach. Głównie dlatego, że z powodu niskiej kultury organizacyjnej i tego, że nawet w dyscyplinach, w których reprezentacja osiąga sukcesy, krajowy rynek sportowy pozostaje zwykle słabo rozwinięty, dla zawodników jest to często wyłącznie ciężar, a kluby wcale nie doceniają reprezentacyjnych wyczynów swoich graczy.
Zawodnicy uczestniczą dodatkowo w premiach przyznawanych krajowym związkom za sukcesy sportowe przez międzynarodowe federacje. Premie te pochodzą z osiąganych przez federacje przychodów ze sprzedaży biletów, praw do transmisji, towarów lub usług związanych z międzynarodowymi imprezami. Zgodnie z Powszechną Deklaracją Praw Sportowca (dokumentem przygotowanym przez największą na świecie konfederację związków i stowarzyszeń zawodowych sportowców) każdy zawodnik ma prawo do sprawiedliwego udziału w korzyściach gospodarczych, które pomaga swoją pracą wygenerować.
W sporcie trzeba praworządności
Przedmiotem trwającej w naszym kraju burzliwej dyskusji nie są jednak honoraria i premie, które wypłaci naszym reprezentantom Polski Związek Piłki Nożnej, m.in. ze środków uzyskanych od FIFA (choć i ten temat może budzić emocje w związku z ogólnymi kontrowersjami dotyczącymi trwającego turnieju). Oburzenie wzbudziła pogłoska, że zawodnicy mają otrzymać dodatkowe, niemałe pieniądze z państwowej kasy.
To słuszna reakcja. Państwo, zamiast kusić zawodników uznaniowymi wypłatami z publicznego budżetu, powinno stwarzać warunki do tego, by sport w danym kraju przyciągał prywatnych inwestorów. Do tego potrzebne jest, by w sektorze sportowym panowała praworządność. By organizacje sportowe dotrzymywały umów i danego słowa, szanowały słuszne interesy wszystkich interesariuszy i uwzględniały ich głos w podejmowaniu decyzji, a pokrzywdzonym zapewniały dostęp do skutecznej skargi i sprawnego sportowego wymiaru sprawiedliwości. Wówczas sport mógłby rozwijać się organicznie, być rzeczywiście autonomiczny (niezależny od zgubnego i groźnego wpływu polityki, w której staje się on narzędziem do antagonizowania grup społecznych i narodów), a federacje sportowe mogłyby być zarządzane przez specjalistów cieszących się zaufaniem całego sportowego społeczeństwa obywatelskiego. Mogłyby prawidłowo realizować swoją funkcje, przy założeniu, że państwo działa jako nadzorca i, szanując ważną zasadę autonomii sportu, interweniuje w przypadku jej nadużyć.
Takiemu urządzeniu sektora sportowego służą rozmaite inicjatywy, w tym na poziomie Unii Europejskiej (program promocji Dobrego Zarządzania w sporcie przez Komisję Europejską). Wpisywał się w nie plan ministra Bańki, który doprowadził do powstania Kodeksu Dobrego Zarządzania dla Polskich Związków Sportowych, zawierającego m.in. nakaz włączania w zarządzanie wszystkich interesariuszy. Minister zapowiadał wówczas, że państwowe finansowanie dla związków uzależnione będzie od przestrzegania przez nie zasad kodeksu. W obecnych wyjaśnieniach rzecznika rządu nie słychać natomiast, by premier cokolwiek o przestrzeganiu tych zasad wspominał, proponując sowite jak na polskie warunki premie – podobno nie zawodnikom, a PZPN i „środowisku piłkarskiemu” z przeznaczeniem na „szkolenie dzieci i młodzieży”. O Kodeksie w ogóle zrobiło się cicho od czasów, gdy pandemia rzuciła sport na kolana i łaskę państwowych sponsorów.
Sojusz tronu i boiska
Budowanie silnego, praworządnego i niezależnego sektora sportowego, finansowanego zrównoważonymi prywatnymi inwestycjami, nie jest naturalnym dążeniem polityków. Korzystniejsza jest dla nich sytuacja, w której sport wiecznie zależy od finansowania dostarczanego przez państwo lub spółki Skarbu Państwa. Ewentualnie – jak w krajach takich jak Rosja – od hojności powiązanych z władzą oligarchów. Pozwala to politykom wpływać na sport i wykorzystywać go do poprawiania wizerunku władzy lub przykrywania problemów.
Jak dowodzi obecne zamieszanie w naszym kraju, „sportswashing” to nie tylko problem krajów takich jak Katar, Rosja, Chiny czy Białoruś. Sport zależny od państwowej kasy jest na usługach polityki w bardziej lub mniej oczywisty sposób. Nawet jeśli zachowane są formalne zasady odrębności od władzy organizacji zarządzających sportem, nad czym czuwają międzynarodowe federacje. Jeśli w organizacjach takich brakuje dodatkowo demokratycznych procedur – i przede wszystkim demokratycznej kultury i ducha – w naturalny sposób rządzą nimi ci, którzy mogą liczyć na przychylność państwowych finansujących. Niezależnie od merytorycznych kwalifikacji. Wówczas władza może wykorzystywać finansową dźwignię, by np. zakazywać zawodnikom wypowiadania się na niewygodne dla niej tematy, nie tylko na boisku, gdzie jest to poniekąd uzasadnione ważną zasadą neutralności sportu, ale i poza nim. Przykładem niech będą głośne swego czasu umowy sponsoringowe, które miały być zawierane przez jedną ze spółek Skarbu Państwa z reprezentantami Polski w jednej z popularnych dyscyplin drużynowych. Miały one zawierać klauzule uzależniające wsparcie finansowe tej spółki dla reprezentantów od niewypowiadania się przez nich publicznie na określone tematy. Zasada autonomii sportu staje się wówczas swoją własną karykaturą i wyłącznie pretekstem dla organów państwowych, by nie przejmować się nadużyciami w świecie sportu.
Na kanwie trwających mistrzostw świata w piłce nożnej, ale też na tle wcześniejszych afer dotyczących federacji zarządzającej tą dyscypliną, coraz głośniej słychać żądania reformy modelu organizacji sportu w Europie. W głosach tych dominuje jednak chęć narzucenia tym organizacjom pewnej dominującej, agendy społeczno-politycznej i swoistego zawłaszczania tych instytucji dla słusznej sprawy. Warto jednak zastanowić się, czy nie lepiej sprostać samemu głoszonym przez siebie zasadom. Lepszym rozwiązaniem wydaje się zadbanie o to, by sport nie tyle służył „słusznej sprawie”, lecz był rzeczywiście niezależny od władzy i neutralny politycznie, światopoglądowo i religijnie. Bo tylko wtedy będzie w stanie spełniać swoją istotną funkcję – jednoczyć globalne społeczeństwo wokół wspólnych im wartości wyrażających się w filozofii olimpizmu i umożliwiać dopiero konstruktywny dialog na trudne tematy w odpowiedniej formule. To zaś wymaga stworzenia w sektorze sportowym klimatu dla zrównoważonych, uczciwych, prywatnych inwestycji, które zapewnić mu rzeczywistą i należycie pojmowaną autonomię od władz państwowych.
Stanisław Drozd, adwokat, praktyka prawa sportowego kancelarii Wardyński i Wspólnicy