Włodzimierz Szoszuk: Zakres powództwa trzeba dobrze przemyśleć
Rozmowa z Włodzimierzem Szoszukiem, wspólnikiem kancelarii Wardyński i Wspólnicy kierującym Zespołem Własności Intelektualnej o procesowych aspektach prowadzenia sporu w sprawach o naruszenie dóbr niematerialnych.
Portal Procesowy: Czy dochodzenie roszczeń związanych z prawem własności intelektualnej różni się czymś od dochodzenia roszczeń materialnych?
Włodzimierz Szoszuk: Oczywiście, głównie z tego względu, że przedmiotem ochrony są tu prawa na dobrach niematerialnych, które mają swoją specyfikę. Takie sprawy prowadzi się inaczej niż sprawy, w których dochodzi się roszczenia o zapłatę czy o wykonanie umowy, czyli których przedmiot jest bardzo konkretny i „namacalny”. Aby chronić dobro niematerialne, często musimy najpierw je zidentyfikować. Musimy np. stwierdzić, czy to, co chcemy chronić, jest utworem w rozumieniu prawa autorskiego lub wzorem przemysłowym, spełniającym przesłanki ochrony przewidziane przez prawo własności przemysłowej, czy też nie. Od tego zależy sposób dochodzenia ochrony.
Charakterystyczne dla takich spraw jest też to, że podczas gdy jedna strona usiłuje chronić swoje prawo wyłączne, strona przeciwna próbuje wykazać, że nie zasługuje ono na ochronę, gdyż nie spełnia jej ustawowych kryteriów. Równolegle z postępowaniem o zaprzestanie naruszeń może się więc toczyć postępowanie o unieważnienie lub wygaszenie znaku czy o unieważnienie patentu. Jest to postępowanie co do zasady niezależne, ale oczywiście wchodzące w pewną relację z postępowaniem głównym. To też nadaje tym sporom określoną specyfikę.
Czego może się domagać uprawniony w takim postępowaniu?
To już jest kwestia taktyki procesowej. Przede wszystkim trzeba ustalić, na jakim roszczeniu najbardziej mu zależy. Roszczeniem głównym jest zakazanie pozwanemu prowadzenia bezprawnej działalności, ale możliwe są również roszczenia akcesoryjne. Duże znaczenie ma roszczenie o usunięcie skutków bezprawnej działalności. Może ono polegać np. na zniszczeniu towarów bezprawnie opatrzonych określonym znakiem, ale także na publikacji orzeczenia albo stosownego oświadczenia, w którym naruszyciel stwierdza, że naruszał cudze prawa, wyraża ubolewanie z tego powodu i przyrzeka nie naruszać ich w przyszłości. Taka publikacja, generalnie mówiąc, przywraca korzystny wizerunek powodowi.
Możliwe są też roszczenia pieniężne, które sprowadzają się do żądania naprawienia szkody na zasadach ogólnych lub wydania bezprawnie uzyskanych korzyści. Z dochodzeniem tych roszczeń jest pewien kłopot, bo trzeba je precyzyjnie wyliczyć. Często wymaga to badania dokumentacji księgowej pozwanego, żądania ujawnienia całej dokumentacji związanej ze sprzedażą za dany okres, ustalenia osiągniętego zysku itd. Zwykle robi to biegły w procesie. Jest to żmudne, kosztowne i przewleka całą sprawę. Dlatego na początku trzeba się zastanowić, na czym nam najbardziej zależy. Czy wystarczy ograniczyć się do zakazu działalności i usunięcia skutków, czy chcemy również rekompensaty pieniężnej.
A co jest najbardziej dotkliwe dla naruszyciela?
Wystarczająco dolegliwy jest już sam zakaz, bo przerywa działalność, z której naruszyciel czerpie korzyść. Roszczenia o usunięcie skutków pozwani odbierają bardzo ambicjonalnie. Publikując wyrok czy oświadczenie, podważają bowiem własną wiarygodność jako gracza na rynku. Oczywiście roszczenia finansowe też są dolegliwe, jeśli jesteśmy w stanie skutecznie ich dochodzić.
W prawie nieuczciwej konkurencji można dodatkowo żądać zasądzenia określonej sumy na cel społeczny, jeżeli naruszenie zasad uczciwej konkurencji było zawinione. W prawie autorskim, jeżeli naruszenie jest umyślne, można żądać trzykrotności rynkowej stawki wynagrodzenia za bezprawne rozpowszechnianie utworu.
Czy w takich postępowaniach duża jest rola biegłych?
Nawet za duża! Biegli są niezbędni w sprawach o naruszenie patentu, gdy mamy do czynienia z materią wysoce specjalistyczną, której sędzia sam nie zdoła ogarnąć na podstawie swojej wiedzy, a nawet na podstawie wyczerpujących wyjaśnień stron co do meritum. Wtedy trzeba uciec się do pomocy osób, które mają wiedzę specjalną w danej dziedzinie.
Natomiast w pozostałych sprawach rola biegłych jest nadużywana. Przykładem niech będzie kwestia ustalenia, czy istnieje ryzyko konfuzji w przypadku podobnych znaków towarowych. To decydująca przesłanka w procesach dotyczących naruszenia praw do znaku. Sędziowie uważają, że to jest okoliczność faktyczna, którą należy stwierdzić w warunkach rynkowych, i często czekają na badania demoskopijne, które im odpowiedzą, czy istnieje to ryzyko, czy nie. Tymczasem jest to przesłanka normatywna, którą powinien ustalić sam sąd w oparciu o wskazania doktryny, orzecznictwo i własne doświadczenie życiowe.
Oczywiście są odważni sędziowie, którzy to robią, i to bardzo przekonująco, ale inni wolą kierować się badaniami przedstawianymi przez strony.
Właśnie, czy w takich sprawach istnieją jakieś szczególne problemy dowodowe?
Niektóre fakty bardzo łatwo udowodnić: czy produkt naruszający jest obecny na rynku, kto był pierwszy na rynku z danym oznaczeniem itd. Trudności mogą się za to pojawić przy ocenie, czy dany znak ma charakter znaku renomowanego. Tutaj dowody mogą być różne w zależności od rodzaju znaku, sposobu jego używania oraz od kreatywności powoda.
Wydawałoby się, że przy znakach oczywistych, jak Chanel, Mercedes, BMW, można by poprzestać na konstatacji, że to jest tak zwane notorium, czyli rzecz powszechnie znana, niewymagająca udowodnienia. Ale to jest jednak pewne ryzyko procesowe. Tej renomy należy dowieść. To samo dotyczy stwierdzenia, że dany znak jest powszechnie znany. To też wymaga udowodnienia.
Czy to musi być dowód z opinii biegłego?
Nie. Tu się przytacza pewne fakty z rynku, głównie na długotrwałość użycia, na jego zasięg, na intensywność kampanii reklamowych, na komentarze w mediach na temat znaków i produktów etc.
A jeśli sędzia samodzielnie osądzi, że zachodzi albo nie zachodzi ryzyko konfuzji, nie posługując się opinią biegłego, czy strona przeciwna może podnieść w apelacji taki zarzut?
Może, oczywiście, ale nie zawsze skutecznie. Jeśli ten wywód jest logiczny, przekonujący, wyprowadzony z argumentów, którymi się posługiwały inne sądy w poprzednich, podobnych sprawach, jeśli odwołuje się do wytycznych doktryny, to takie stwierdzenia sądu są jak najbardziej do obrony. Sędzia musi przyjąć perspektywę przeciętnego konsumenta, co oczywiście w przypadku różnych produktów znaczy co innego, bo inaczej kupuje się komputer, a inaczej gumę do żucia. Ale ta ocena jest w gestii sądu.
Czy łatwo jest zabezpieczyć roszczenie?
Zabezpieczyć jest stosunkowo łatwo, trudniej jest szybko wygrać sprawę, nawet mając to roszczenie zabezpieczone. Trzeba pamiętać, że aby uzyskać zabezpieczenie, nie musimy udowadniać naruszenia, wystarczy je uprawdopodobnić. Dlatego sędzia, wydając zgodę na zabezpieczenie bez udziału stron, jest dość skłonny jej udzielić. Potem jest oczywiście postępowanie zażaleniowe, gdzie zabezpieczenie jest narażone na argumenty drugiej strony.
Główne ryzyko polega jednak na tym, że jeśli się uzyska zabezpieczenie i jeśli się je wykonuje w trakcie procesu, czyli np. pozwany nie może przez ten czas wprowadzać do obrotu towaru z danym oznaczeniem, i jeżeli po trzech latach przegra się ten proces, to się odpowiada odszkodowawczo za wykonane zabezpieczenie. Nie należy więc pochopnie wnosić o zabezpieczenie roszczenia. Ta decyzja musi uwzględniać ryzyko przegrania sprawy.
Czy w sprawach o naruszenie dóbr niematerialnych polskie sądy orzekają w jednolity sposób?
W ocenie podstawowych kwestii orzecznictwo staje się coraz bardziej jednolite, ale nie można zakładać, że każdy sąd tak samo rozpozna taką samą sprawę. To nigdy nie są proste i oczywiste sprawy.
Przykładem tej niejednolitości może być np. fakt, że niektóre sądy są bardziej skłonne uznawać ryzyko konfuzji za kwestię normatywną, której rozstrzygnięcie jest w gestii sędziego, a inne wolą opierać się w tym względzie na wynikach badań opinii publicznej.
Jednolitość orzecznictwa wzmacnia jednak uwzględnianie orzecznictwa Trybunału Sprawiedliwości UE. To orzecznictwo jest swoistą dyrektywą dla sądów krajowych, które powinny się kierować wskazówkami zawartymi w rozstrzygnięciach Trybunału. I to faktycznie się dzieje.
Niektórzy są zdania, że rozbieżności w orzecznictwie pozwoliłby uniknąć dodatkowy wyspecjalizowany sąd własności intelektualnej.
To trudne zagadnienie. Jedne kraje mają takie sądy, inne ich nie mają. Nie można powiedzieć, że któreś rozwiązanie jest zdecydowanie lepsze. Zresztą w pewnym stopniu życie wymusiło u nas taką specjalizację. Jeżeli do sądów okręgowych czy administracyjnych trafiają sprawy z zakresu własności intelektualnej, to zwykle są one rozpoznawane przez konkretnych sędziów.
Specjalizacja sądownictwa nie jest u nas rzeczą zupełnie nieznaną, bo istnieją przecież sądy pracy i ubezpieczeń społecznych oraz sądy wojskowe. Czy jednak specjalizacja w zakresie własności intelektualnej byłaby korzystna dla orzecznictwa, to jest trudne pytanie. Sędzia jest przygotowany do rozstrzygnięcia każdej sprawy. Jeżeli ma przed sobą stan faktyczny, podstawę prawną i argumenty, to ten proces myślowy nie powinien nastręczać mu trudności.
Faktycznie, można by postulować, żeby w sprawach patentowych w składzie sędziowskim zasiadał przedstawiciel danej dyscypliny. Tak jest np. w Holandii. Jeżeli sprawa dotyczy biotechnologii, to biotechnolog „podpowiada” sędziemu, jak rozumieć pewne kwestie i jakie znaczenie przydać określonym okolicznościom. Tak rozumiana specjalizacja byłaby z korzyścią dla rozstrzygnięcia. Jednak kwestię ewentualnego powołania sądu wyspecjalizowanego we własności intelektualnej pozostawiłbym decydentom. Z punktu widzenia praktyka oba rozwiązania mają swoje wady i zalety.
Rozmawiała Justyna Zandberg-Malec