Prof. dr hab. Iwona Wawer o trendzie eat local, GMO i suplementach
09.12.2010
life sciences
Profesor Iwona Wawer była jedną z prelegentek Okrągłego Stołu Żywnościowego – pierwszego z serii cyklicznych, zamkniętych spotkań dla przedsiębiorców z sektora żywnościowego organizowanych przez Zespół Life Science i Postępowań Regulacyjnych kancelarii Wardyński i Wspólnicy.
Portal Procesowy: Wiele osób uważa, że polskie jabłka czy polski nabiał są najlepsze na świecie. Czy polskie produkty czymś się wyróżniają?
Prof. Iwona Wawer: Tak, oczywiście, są doskonałej jakości, a to dlatego, że przez wiele lat mieliśmy dość ekologiczne rolnictwo. Można powiedzieć, że wynikało to z biedy czy z zacofania, ale dzięki temu ominął nas etap zachwytu chemią i dodawania ogromnych ilości nawozów sztucznych, herbicydów, fungicydów itd. Stosowaliśmy to wszystko, ale w zdecydowanie mniejszej ilości. Dlatego wciąż mamy dobrej jakości gleby i nie mamy tak zanieczyszczonego środowiska.
Był taki okres, gdy uważano, że tylko gigantyczne farmy są w stanie tanio produkować. Teraz zaczynamy cenić coś innego. Gigantyczne farmy są bardzo obciążające dla środowiska, a poza tym dają nadprodukcję żywności gorszej jakości, której nie chcemy jeść. Dziś na czasie są uprawy na mniejszą skalę i bioróżnorodność. Mniejsze gospodarstwa produkują różne odmiany, zużywają mniej nawozów, czyli są bardziej ekologiczne. Powinniśmy się cieszyć, że mamy jeszcze krowy, które chodzą po pastwisku i jedzą trawę zawierającą wszelkie możliwe zioła, a nie paszę produkowaną z jednej rośliny w kiszonkach. Dla krowy to jest zdrowsze.
Nie doceniamy osiągnięć PRL-u, który miał swoje dobre strony, bo państwo bardzo dbało o zdrowie obywateli i były pieniądze np. na modernizację sadów jabłkowych. Profesor Pieniążek wprowadził polskie sadownictwo na szczyty. To jest skarb, który należy zachować. Byłabym bardzo zmartwiona, gdyby okazało się, że nie ma zbytu na polskie jabłka, bo Chińczycy sprzedają koncentrat jabłkowy o 10 groszy taniej. Oni teraz sprzedają ten koncentrat tanio, a jak padną polskie sady, to zaczną go sprzedawać drożej. Zresztą po co sprowadzać produkt z tak daleka? Polska jako marka jest bardzo źle promowana – na 110 krajów zajmujemy 83 miejsce, tymczasem można by nasz kraj wypromować np. jako „kraj kwitnącej jabłoni”.
Ogromną popularność na Zachodzie zyskuje trend eat local – jedz lokalne produkty, które zostały wyprodukowane blisko ciebie, korzystaj z produktów sezonowych, w zgodzie z matką naturą. Farmerzy sprzedający żywność lokalnym konsumentom nie muszą się martwić opakowaniami, wysyłką, kosztami transportu i okresem przydatności do spożycia. Mogą się skupić na zapewnieniu produktom najwyższej jakości, świeżości, wartości odżywczych i smaku. A ponieważ problem głodu w naszej części świata już nie istnieje, konsumenci przykładają coraz większą wagę do walorów smakowych i odżywczych, a także do ekologii produkcji. Duże firmy z sektora spożywczego powinny sobie zdawać sprawę z siły tego trendu.
Jak Polska mogłaby się wpisać w ten trend?
Chociażby propagując miejscowe owoce – właśnie jabłka, czarną porzeczkę czy aronię, w której uprawie jesteśmy rekordzistą, bo zbieramy 15 tys. ton rocznie. Warto na przykład na spotkaniach biznesowych czy konferencjach zamiast – a przynajmniej obok – wszechobecnego soku z pomarańczy podawać sok jabłkowy, porzeczkowy czy z aronii.
Jeśli o jabłkach mowa, chciałabym przypomnieć angielskie powiedzonko „one apple a day keeps the doctor away”. Dziś onkolodzy mówią: „two apples a day keep the oncologist away”, czyli dwa jabłka dziennie pozwalają uniknąć spotkania z onkologiem, bo okazało się, że jabłka mają właściwości przeciwnowotworowe i przeciwmiażdżycowe.
Bardzo chętnie zastąpiłabym też konsumpcję piwa konsumpcją cydru. Bardzo lubię orzeźwiający cydr, zwłaszcza w upalne dni, ale w Polsce nie ma tradycji jego picia. Wino jabłkowe źle nam się kojarzy, a niesłusznie. Drugim napojem, który bardzo chciałabym wylansować, jest wino z aronii czy z czarnej porzeczki. Jest naprawdę doskonałe, tanie, smaczne, a przy tym zdrowe, podobnie jak wino z winogron, które tłumaczy tzw. paradoks francuski, czyli znacznie mniejszą liczbę zawałów wśród Francuzów, mimo ich upodobania do tłustych obfitych posiłków.
Jest Pani wiceprezesem Krajowej Rady Suplementów i Odżywek. Jak Pani ocenia nawyki Polaków dotyczące suplementów? Łykamy za dużo, za mało, a może na oślep, nie dbając o to, czego nam potrzeba?
Na pewno za mało i na pewno nie to, czego nam potrzeba. Oczywiście suplementy nie zastąpią zdrowej diety, ale tę zdrową dietę trudno jest zapewnić. Badania wskazują, że dziś w żywności jest zdecydowanie mniej tzw. mikropierwiastków niż jeszcze 50 lat temu. Przyczyną jest postępujące wyjałowienie gleby, która jest nawożona azotanami, fosforem czy nawet wapniem, ale np. selenem już nie. Przyszłością jest tzw. żywność funkcjonalna, czyli uzupełniona o składniki stracone w czasie przetwarzania i wzbogacona dodatkowo w inne, których nam brakuje. Na taką żywność przyjdzie nam jednak jeszcze poczekać, a suplementy są rodzajem pierwszej pomocy. Lepiej sięgnąć po suplement niż odczuwać skutki niedoboru.
Czego nam brakuje najbardziej? W zimie – wciąż witaminy C. Polacy jedzą mniej kiszonej kapusty, zapomnieli o owocach dzikiej róży, a nie wszyscy jedzą pomarańcze czy cytryny. Powszechny jest też niedobór witaminy D, bo przestaliśmy wychodzić na słońce. Ogromna część populacji, 50 proc. dorosłych i 70 proc. seniorów, siedzi od rana do wieczora przy sztucznym świetle. Na dodatek od października do kwietnia efektywne natężenie promieniowania słonecznego, przekładające się na wytwarzanie w naszym organizmie witaminy D, to tylko godzina – dwie około południa. Ile osób wychodzi wtedy na spacer? Witamina D nie tylko zapobiega krzywicy czy osteoporozie. Badania z ostatnich paru lat pokazują, że jest ważna dla układu odpornościowego. Bez witaminy D3 nie ma odporności. Człowiekowi do życia potrzebne jest słońce.
Brakuje nam też mikropierwiastków takich jak selen czy jod – i to mimo jodowania soli. W diecie mamy też za mało magnezu czy wapnia. Te pierwiastki powinny być więc uzupełniane, bo magnez chroni przed zawałem, a selen – przed rakiem prostaty i męską niepłodnością.
Krajowa Rada Suplementów i Odżywek dba o edukację i o to, żeby było korzystne ustawodawstwo – takie, które pozwoli wielu podmiotom gospodarczym włączyć się w produkcję suplementów, ale będzie też miało na uwadze bezpieczeństwo konsumentów. Oczywiście cieszymy się ze swobody gospodarczej i różnorodności produktów na rynku, ale w tej branży konieczna jest skrupulatna dbałość o jakość. Dlatego zawsze zalecam sprawdzanie informacji o producencie danego suplementu. Na pewno można mieć zaufanie do dużych firm, które mają laboratoria badawcze i mogą zapewnić wysoką jakość produkcji.
Bardzo nam zależy na akcji edukacyjnej, bo gdyby z suplementów korzystała większa część społeczeństwa, to ludzie byliby po prostu zdrowsi. Trzeba też pamiętać, że efekty suplementacji widać po 3-4 miesiącach. Na szczęście ludzie, którzy łykają suplementy, zwykle po jakimś czasie dojrzewają również do zmian w sposobie odżywiania. Suplementy można więc uznać za doraźną odpowiedź na niewłaściwą żywność.
Wartościowe suplementy to, na przykład, ekstrakt z zielonej herbaty, który zawiera cenne polifenole, a jest pozbawiony kofeiny, szkodliwej w nadmiarze. Podobnie żurawina – działa przeciwbakteryjnie, ale nie sposób spożywać jej na surowo, bo jest bardzo kwaśna. W postaci soku zawiera za dużo cukru i za dużo szczawianów, niekorzystnych dla osób z podrażnionymi nerkami. Dlatego cieszę się, że powstał liofilizowany sok w kapsułkach, pozbawiony szczawianów i wygodny do spożycia. Inny przykład: w mięsie ryb jest dużo kwasów tłuszczowych omega-3, niezbędnych do prawidłowego rozwoju mózgu i działających przeciwdepresyjnie. Warto jeść ryby, ale zawierają sporo zanieczyszczeń. Dlatego dopóki nie będziemy mieć żywności funkcjonalnej wzbogaconej w kwasy omega-3, można sięgnąć po kapsułki. A dlaczego brakuje nam omega-3? Bo jemy mięso zwierząt hodowlanych, które nie biegają, tylko stoją i jedzą paszę zawierającą soję, która ma więcej omega-6 niż omega-3. Nauka coraz lepiej pokazuje, że jakichś składników nam brakuje w diecie. Warto z tej wiedzy korzystać, wybierając suplementy dla siebie.
A propos soi – co Pani myśli o żywności genetycznie modyfikowanej? Z badań wynika, że Polacy się jej boją.
Ja się nie boję żywności genetycznie modyfikowanej i nie mam żadnych oporów przed jej jedzeniem, bo wszystkie analizy chemiczne potwierdzają, że ona się niczym nie różni od żywności, nazwijmy to, normalnej. Zresztą ta „normalna” żywność i tak jest genetycznie modyfikowana, tyle że przez ogrodników, poprzez selekcję odmian. Nie mam nic przeciwko przyśpieszaniu takich interwencji, jestem jednak zdecydowanie przeciwna patentowaniu takiej żywności. Ziemniaki czy soja są skarbem całej ludzkości i nie może z nich czerpać dochodu jedna firma. Zgadzam się z tymi, którzy przestrzegają przed wielkimi korporacjami chcącymi zmonopolizować rynek i czerpać z tego ogromne zyski.
W Kanadzie i w Stanach widziałam plantacje modyfikowanej soi, rozmawiałam z farmerami. Obraz, który się tam wyłania, jest bardzo niepokojący. Po pierwsze ceny Roundupu, czyli herbicydu stosowanego przy uprawach GMO, bardzo wzrosły. Po drugie rolnicy, którym obiecano złote góry, wcale tych złotych gór nie mają, bo nikt nie chce tej soi kupować, nawet kraje afrykańskie, bo nie chcą popaść w tak daleko idące uzależnienie od jednej firmy, która sprzedaje i herbicyd, i nasiona. Jestem więc przeciwna nie samej żywności GMO, ale pazerności koncernów próbujących ją zawłaszczyć.
Panuje moda na terapię naturalną. Była modna vilcacora, jest modny aloes. Czy w Polsce też są rośliny, których potencjał jest niewykorzystany?
Oczywiście, że tak. Ja w ogóle jestem entuzjastką naturalnych terapii, pod warunkiem, że nie zastępują one wizyty u lekarza. Niestety, lekarze mają tendencję do faszerowania pacjentów ogromną liczbą syntetycznych leków, aż w końcu przytruta wątroba nie jest w stanie tych leków metabolizować. Wtedy to jest ostatni dzwonek, żeby podać jakieś naturalne środki. Przyda się wyciąg z karczocha, z ostropestu czy z mniszka lekarskiego – plus przede wszystkim zmiana diety na lekkostrawną, z większą ilością warzyw, owoców czy kaszy.
Trzeba jednak pamiętać, że nie ma panaceum. Często ludzie, którym leki syntetyczne już nie pomagają, wydają setki złotych na jakiś magiczny preparat. Nie ma żadnego cudownego środka przywracającego zdrowie i młodość. Są natomiast bardzo interesujące surowce lecznicze – jedne dobrze znane w Polsce, ale zapomniane (rozmaryn, czarny bez), inne z dalekich krajów (vilcacora), które komuś pomagały, ale w Polsce są jeszcze nieprzebadane. Tymi przede wszystkim powinna się zająć farmakognozja. Warto przebadać polskie grzyby, których leczniczy potencjał nie ustępuje japońskim grzybom reishi czy shiitake. Potrzebne są więc większe nakłady na badania naukowe oraz edukacja w sprawach diety.
Rozmawiała Justyna Zandberg-Malec